Najpierw otwieram Biblię. A zaraz potem siadam z wrażenia. Trudno tak stać, jak bocian na jednej nodze. Siadam z wrażenia, bo oto Księga życia mówi do mnie. Po prostu siadam i zaczynam czytać.
Mały tekst, maleńki, niczym okruch chleba, który pragnę nieść w moim sercu, w mej pamięci. Nieść przez kolejne godziny mego życia. Pokornie, cierpliwie, z miłością. Nieść niczym światło świecy, nad którym trzeba troskliwie czuwać. (Pewno dlatego ten anioł stróż, specjalista od „Boga w nas”). A gdy już idę – niosąc w sobie światło Księgi – to próbuję się modlić. Najprostszą modlitwą. Aniele Boży… a potem Anioł Pański… i jeszcze Modlitwa do Świętego Michała Archanioła. Staję się powoli „Siostrą od Aniołów” albo „Bratem Anielskim”. Całkowicie szalony pomysł? Si, Si…!, mówią Włosi, zadowoleni z naszego szaleństwa. Wielkiego Szaleństwa, któremu na imię Miłość. Któremu na imię Serce Jezusa. Które napełnia łaską. Tak, tak, odpowiadamy spokojnie, nasze Towarzystwo Analfabetów Katolickich (pod egidą Tej z Jasnej Góry i z Ostrej Bramy, i jeszcze Pani Łaskawej) nie lęka się oskarżeń o dewocję i dziwaczność. Polscy moherowi katolicy idą do Nieba. Modląc się modlitwami wielkich mistyków: Jezu, Miłości moja, bądź uwielbiony – i zmiłuj się nad nami! Anielskie serca zwyciężą. Amen. I jeszcze Alleluja!
Powróćmy jednak do czytania Pisma, do odczytywania jednego czy dwóch wersetów. Dlaczego tak krótko? Tylko jedna chwila, zamiast godziny, a przynajmniej jednego kwadransa? Ta krótka modlitwa jest niczym uwalnianie światła spomiędzy wersetów Biblii, jakby jakiś anioł stróż trzymał tam straż, a nasza lektura pozwalała mu ruszyć w drogę – z nami! Tak trzeba czytać – a napełni nas świetlista anielskość. Warto też mieć przy sobie ołówek, żeby w naszym egzemplarzu zakreślać… zakreślać… zakreślać… Dzięki temu po miesiącu „mamy” już sto swoich (w sensie: oswojonych) cytatów, a po roku… ponad tysiąc! Amen. Alleluja-amen!